czwartek, 24 sierpnia 2017

My - Rozdział IV

 - Starzejesz się. – Delikatny niczym wiatr głos otarł się o jego uszy. – To nie ten sam, stary, dobry władca. Teraz ja mam kontrolę.
 - Czego chcesz? – Padła odpowiedź. Spokojna odpowiedź.
 - Ja? – Teraz wypowiedź była słyszana tak, jakby rozmówca stał tuż przed nim. – Chcę tylko jednej, małej przysługi. Oddaj mi go!
 - Nie będziesz miał nad nim żadnej władzy. Wiesz to. – Delikatnie podniósł głos.
 - Nad nim nie… Ale nad tobą…
 - NIE!!! – Ryknął na niego, po czym dodał przez zaciśnięte zęby: – Mną też się nie posłużysz!
 - Mówisz? Zniszczyłem twój pokój. Spaliłem razem z nim Mary. To za mało? Następny możesz być Ty, liderku – rzekł z lekkością w głosie, tak jakby mówił o grillowaniu. – Nie zapominaj, kto pozwolił ci siedzieć tutaj spokojnie. Na tej twojej… ławeczce.
 - Nie wiem jak się tu dostałeś, ale możesz jedynie zniknąć. Gdy ja zginę, zginie wszystko. Tyle ci wystarczy? A może po prostu jesteś na tyle tępy, że nie potrafisz stwierdzić sam, w jakie gówno wdepnąłeś? Mnie nie pokonasz.
 Jako odpowiedź zabrzmiał jedynie śmiech. Echo odbijało się od wszystkich ścian nie chcąc nigdzie zniknąć. Zegar wiszący na ścianie jakby oszalał, co chwila zmieniał tempo, w jakim pokazywał godziny.
 - Mówisz, że tak pogrywasz? Pozbyłem się ciebie raz. Myślisz, że znowu tego nie zrobię?
 - Ja? Zniknąłem? Zawsze tu byłem. To ty myślisz, że możesz cokolwiek zmienić. On jest stracony, tak jak ty.
 - Nie ja. Ty. – Mówiąc to spojrzał na niego niczym kapłan odprawiający czarną mszę na ofiarę.
Nienawiść sączyła się ze spojrzeń ich obu, jakby walka na spojrzenia miała zabić jednego z nich. Coś jak aura, która starała się połączyć ich w jedną całość.
 - Zamilcz czarny koźle. – Ostatnie słowa stały się przeszłością, znikając w kręgu echa.
Teraz w pokoju został tylko jeden. Klęczał pośrodku, chowając twarz w rękach. Nie płakał. Nie potrafił...

piątek, 11 sierpnia 2017

My - Rozdział III


 - Byłabyś doskonałą matką dla naszych dzieci – powiedział sam do siebie, nie dowierzając w to, co robi, mówi i widzi.
Przed nim leżała Jessica. Szkarłatna krew spływała po jej policzkach, a on czuł, że coś go zmusza do tego, żeby patrzył na ten makabryczny obraz. Czerpał z tego wielką przyjemność, mimo że strasznie go to brzydziło.
W jego głowie zagłuszały się nawzajem coraz to nowe szepty. Co chwila każdy jakby zamieniał się w krzyk, by znowu stać się tłem. Momentami ponad cały harmider wyskakiwał płacz, wręcz szloch. Gdy go słyszał miał przed oczami obraz matki płaczącej nad losem zmarłego dziecka, a jednak nie wzruszał go on. Był, bo był. Wydawał mu się rzeczą jak najbardziej codzienną i niegodną uwagi.
 - Słyszysz? – Gdzieś ponad tłem usłyszał syczenie węża.  - Szlocha.
- Csii – inny głos uciszył momentalnie wszystkie inne. – Niech się zniszczy sama.
Ten szept wydawał się odbijać echem jednocześnie w całym pomieszczeniu jak i wewnątrz umysłu Eryka. Sprawiał, że wszystko jakby stawało w miejscu, a jednocześnie próbowało wyrwać się z rutyny.
Obejrzał się w tył. Doskonale wiedział, że każdy jego ruch jest obserwowany. Mimo to nie chciał się cofać przed niczym. Przepełniał go zachwyt i podziw dla samego siebie. Wiedział jak uwieńczy zwycięstwo. Uśmiechnął się sam do siebie, po czym złożył pocałunek na ustach jego ofiary. Jego ręce czuły chłód jej martwej skóry, usta zatapiały się w gorzkiej czerwieni krwi, zamknięte oczy widziały w mroku szczęście, a do uszu docierała muzyka skomponowana z płaczu boleści mieszanego z krzykiem nienawiści, stłumionego do granic możliwości, a jednak doskonale słyszanego.
Minęła chwila, nim zaczęło docierać do niego, że robi źle. A może to dobrze? Nie. Koniec tego, skarcił się w myślach, po czym wręcz odskoczył. Powoli się obrócił. Cały obraz przesiąkł mu czerwienią.  Czuł w sobie wściekłość, jakiej nie miał okazji zaznać nigdy wcześniej. Nie wiedział, co było jej ogniwem, to, że widzi to, co widzi, czy to, że zrobił to wszystko sam. I jeszcze to warczenie psa. Skąd się wzięło to pierdolone warczenie psa!
 - Cicho pchlarzu. – Spokojny głos sprawił, że w jego głowie zamilkło wszelkie echo. – Nie pozwól mu się ponieść.
Sekunda ciszy i znów od ścian jego mózgu zaczęły się odbijać nie wiadomo skąd biorące swoje źródło rozmowy. Gniew ustąpił miejsca spokojowi, który wręcz nie pozwalał mu na najmniejszą nawet reakcję na to, co go otaczało. Spokojnym krokiem podszedł do szafy. O tak, doskonale widział ten strach i łzy płynące z oczu osoby schowanej w szafie. Był dumny z dominacji nad słabszą jednostką. Przez chwilę wręcz patrzył jej w oczy. Pełne rozpaczy wydawały się cieszyć z chwili pozornego bezpieczeństwa. Myślała, że on nie wie, że tam jest. Niech myśli. Uśmiechnął się sam do siebie i powoli zaczął ubierać. Chciał powiedzieć na głos „nie płacz, zranię cię jeszcze bardziej”, lecz to zupełnie zaburzyłoby jego wizję tego, co miałoby się dziać niedługo.
            Szloch nie ustępował. Słyszał gdzieś wewnątrz siebie tą muzykę zrodzoną z najokrutniejszej przyczyny, a każda część ubrania przyjemnie ocierała się o świeżo umytą skórę. Nie wiedzieć czemu, ta chwila dla niego mogłaby trwać wiecznie, niczym wtaczanie głazu przez Syzyfa. Zakochał się wręcz w miarowych taktach kobiecych łez. Wielu nazwałoby go bezduszną kreaturą. I jeśli miałby być szczery, przyznałby im rację. Był za bardzo brutalny, za bardzo pokazywał to, co czuje, za bardzo oddalone były od niego wszelkie skrupuły. A czy chciał, żeby było inaczej? Nie za bardzo. Zbyt wielką przyjemność sprawiało mu bycie oprawcą.
- No – mruknął sam do siebie, i spojrzał między żaluzje, tak jakby chciał się w nich przejrzeć.
Z nostalgii wyrwał go dźwięk jego komórki. Pobiegł szybko, żeby odebrać.
 - Tak? – Rzucił spokojnym tonem.
 - Hej, gdzie ty? Miałeś być u mnie o ósmej. – Głos jego martwej przyjaciółki zadziałał na niego niczym wiadro wody rzucone mu w twarz.
 - J-j-jessica? – Zająkał się. – T-t-to ty?
 - Tak jąkało – zaśmiała się. – Widzę cię u siebie za pięć minut.
Echo słów zniekształconych przez telefon odbijało się między płatami jego mózgu, tak jakby ktoś nagle krzyknął „CIĘCIE”.
 - A-a-ale… - Stał jak wryty w salonie. Właśnie rozmawiał z trupem. Trupem człowieka, którego osobiście zamordował. To stało się zbyt chore, nawet dla niego.

poniedziałek, 17 lipca 2017

My - Rozdział II

 - Znowu? – Spytał sam siebie, po czym opuścił twarz na ziemię.
Znowu czuł, jak masakryczny ból próbuje zniszczyć jego czaszkę od wewnątrz. Tylko czemu? Znowu miała powtórzyć się ta sama rozmowa, która teraz była jedynie wspomnieniem? Wydawało się być to niedorzeczne, jednak wstał, tak samo jak kiedyś. Poznawał to miejsce, mimo tego wydawało mu się ono dziwne. Tak jakby był w odbiciu lustrzanym tego miejsca. Nie widział jednak latarni, która towarzyszyła mu poprzednio. Podobnie jak nie było tu już Anioła Stróża. Zabrakło go? A może to on sam jest teraz swoim drogowskazem?
 - Nie poznajesz tego miejsca? – Niczym echo do jego uszu dotarł delikatny, a zarazem oschły głos. – Ciekawie się zapowiada. – Śmiech rozległ się jakby wewnątrz Eryka.
 - Kim jesteś? – Spytał, rozglądając się wokoło.
Nie mógł rozpoznać tego głosu. Był inny. Czy jego życie tak zmieniło Stróża?
 - Jego tu nie ma, Eryku. Jestem tu tylko ja. Martwa strona Ciebie. – Nie można było podważyć prawdziwości tych słów. Mimo to nie potrafił uwierzyć, że pan tego miejsca ot tak zniknął.  Czuł jego obecność, gdzieś tutaj.
 - Pokaż się – powiedział głośno, jakby chciał, żeby jego głos dotarł poza Kavar.
Bał się, zupełnie jak za pierwszym razem, gdy tu przybył. Ciemność wydawała się pochłaniać całość tego miejsca. I te dziwne przedmioty w powietrzu. Czy to były lustra? Odbijały rzeczywistość, choć każde w inny sposób.
            Z jednego na Eryka spoglądał on sam. Stał niczym kołek wbity w ziemię, nie zamykając oczu, ani nie mrugając. Miał źrenice powiększone na tyle, że niemal całe oko było jedną, wielką czernią. Jakkolwiek nie chciałby odwrócić wzroku, to ich spojrzenia co chwila się spotykały. Tak jakby postać z lustra chciała krzyknąć „nie znasz mnie” w jego stronę, mimo, że byli jedną i tą samą osobą.
            Drugie pokazywało coś, co na pewno nie było człowiekiem. Śliska skóra węża mieniła się na kolor zgniłych liści, przez co trzeba było się dokładnie przyjrzeć, by dojrzeć czarne oczy ukryte gdzieś wśród łusek. Wężowy język co chwila wysuwał się z ust. Niemal było słychać jak syczy, próbując coś powiedzieć.
            W kolejnym odbiciu stał pies. Białe kły wystające z gęby mówiły, kto jest panem. Zdawało się, że to jeden z tych psów, które gryzą, gdy tylko chciałoby się do niego zbliżyć, a zarazem nie można się było oprzeć wrażeniu, że uciekłby, gdyby warczenie i piana kapiąca z pyska nie potrafiły zmusić do strachu.
            Spojrzenie w czwarte lustro spowodowało, że Eryk wyciągnął rękę przed siebie, by zgiąć ją w łokciu zasłaniając blask, jaki padał na niego z wewnątrz. Stała tam kobieta. A raczej coś, co ją przypominało. Była piękna, chyba najpiękniejsza, jaką kiedykolwiek widział. Biała jak śnieg skóra wydawała się być tak delikatną, że najlżejszy nawet dotyk zamieniłby ją w proch. Błękit oczu, z jakimi spoglądała na Eryka mógł porównać do najczystszego źródła. Jednak wydawało się, że chciała się ukryć. Patrzyła z wyrzutem, roniąc co chwila kolejne łzy, które zdawały się być słyszalne gdzieś w jego głowie.
            Piąte lustro było inne niż pozostałe. Większe przynajmniej dwukrotnie, przerażające czernią swojej powierzchni. Pustka Kavaru tworzyła w nim marazm, który nie pozwalał mu na jakiekolwiek uczucia, jak gdyby były Id, które nie ma prawa zostać spełnione jako Ego, zatrzymywane już przed progiem świadomości. Czerń była dla niego czernią, jedyne wrażenie, jakie do niego docierało, to lustra wirujące wokół niego i ból, który niszczył go od środka, a jednocześnie nie istniał, niczym senna mara.
            Nagły podmuch wiatru odwrócił jego uwagę, dając mu możliwość poznania tego miejsca nie tylko za pomocą słuchu i wzroku. Jakby na komendę wydaną przez wiatr obsydianowa tafla lustra zaczęła opadać, kawałek po kawałku, stając się ciemnym prochem. Jego powierzchnia stała się widoczna, lecz nadal pokazywała pustkę. Była teraz szarością, niewskazującą na nic. Chwilę potem szarość zmieniła się w biel, po czym całe lustro zaczęło rozpływać się w powietrzu.
            Ból, który nie był niemal odczuwalny przez Eryka zmienił się w ciągu chwili w potworną mękę. Czuł, jak przez jego głowę przebiegały nagle miliony myśli, które zagłuszały siebie nawzajem, powodując krzyk, który oscylował w partyturze tortur.
            To była chwila, lecz na tyle długa, żeby mógł zrozumieć, czym jest bezradność wobec samego siebie. Ból zniknął. Znów pojawił się zastój wśród tego, co odczuwał. W powietrzu pojawiły się kolejne lustra.
            Gdy przyjrzał się jednemu z nich dostrzegł czerwień tworzącą coś na kształt oczu, które wypływały na zewnątrz. Nie widział kształtu, jaką miała postać po drugiej stronie, jednak coś mu podpowiadało, że ją już widział.
 - Stróżu? – spytał, lecz jedyną odpowiedzią było echo.
- Jego tu nie ma chłopcze. – Znowu odezwał się znajomy głos.
Czerwień z lustra zaczęła się lekko powiększać. Przez jego taflę wysunęła się dłoń. Teraz wiedział skąd zna tą czerwień. To ta sama postać, która złapała go za ramię, i która pozwoliła mu przez chwilę być dumnym z bólu. Coraz wyraźniejsze robiły się kontury kreatury, która zdawała się wychodzić z lustra, choć wciąż tkwiła w odbiciu.
            Obraz w pewnym momencie zaczął Erykowi wirować w oczach. To nie były zwyczajne zawroty. Mimo, że stał w miejscu, obraz obracał się wokół niego z ogromną prędkością. Tak jakby cały pokój zaczął nagle zataczać kręgi wokół niego samego.

Gdy ponownie otworzył oczy mógł dostrzec dobrze znaną mu postać. Ta sama, równie wysoka i równie dziwna, co wcześniej.
 - Stróżu, co się dzieje? – Zapytał Eryk.
- Popełniłeś największy błąd, jaki mogłeś popełnić – odpowiedział spokojnie, choć z lekkim wyrzutem. Jego chrapliwy głos zdawał się odbijać potężnym echem wśród przestrzeni Kavaru.
- Jaki błąd? O czym ty mówisz? Bieganie po parku ma być błędem? – Zapytał z ironią, która wskazywała na jego niedowierzanie.
Echo śmiechu wypełniło całe otoczenie.
- Bieganie po parku? Jedna rzecz w życiu, którą robiłeś dobrze. Przyjrzyj się sobie, Eryś. – Użył denerwującego zdrobnienia, jednocześnie wykonując niemal okrężny ruch długą, kościstą ręką.
            Jak na zawołanie Kavar zaczął przybierać kształt znany mu z poprzedniej wizyty. Znikły lustra, rozbite wszystkie po kolei, z których jedno było niemal doszczętnie zniszczone. Ich miejsce zajęła pustka. Kilka metrów dalej pojawiła się znana mu latarnia, która dawała jedyne światło, jakie można było tu spotkać.
- Przyjrzyj się sobie… co? – Zadał pytanie, nie rozumiejąc, o co chodzi.
- Wiesz, co jest podstawą człowieczeństwa? Życie. To ono daje ci możliwość zmiany. Ty straciłeś to życie. Przestałeś być człowiekiem, i mimo, że umarłeś możesz stąd zniknąć.
- Ale o co ci kurwa chodzi? – W głosie Eryka czuć było bardziej rozkaz niż pytanie. – Jestem tu już drugi raz. I co? Wcześniej pierdoliłeś, że nie można było stąd wyjść, a teraz? „Możesz stąd zniknąć”. – Ton głosu Eryka momentalnie wkroczył w sferę zdenerwowania.
- To nie… - Zaczął, lecz jego wypowiedź została natychmiast przerwana.
- Chuj mnie obchodzi twoje pierdolenie. Teraz sprawa jasno. Mów, co się dzieje. – Czerwień w oczach Eryka sprawiała, że wydawały się one płonąć.
- Ehh… Znowu on… - burknął pod nosem Stróż, po czym podszedł do Eryka i chwycił go za głowę, lekko unosząc do góry tak, że ten musiał stawać na palcach, by mieć jakąkolwiek styczność z podłogą.
Pokój zaczął znikać. Zdawał się być ruchliwą autostradą, na której jedynie migoczą światła uciekających przed czasem samochodów. Wśród całego zamieszania jedynie dwie osoby stały nieruchomo – Eryk i Stróż. Czas i przestrzeń przestawały istnieć.
© Halucynowaa | WS | X X X